czwartek, 21 stycznia 2016

Ja i ja.

fot. Adam Bukowski


„Napisałbyś coś” mówi do mnie małżonka.

Jakoś się krzywię, bo z blogami u mnie na bakier.
Miałem ich więcej, niż dziewczyn w swoim życiu. I zawsze po jakimś czasie przychodził ten moment, gdy mówiłem sobie, że mi się już nie chce. A to wejść za mało, a to komentarz niepochlebny,  a to szkoda funduszy na inwestowanie w coś, co nie wiadomo, czy się kiedykolwiek zwróci.

Z drugiej strony zacząłem się zastanawiać… czy naprawdę nie mam nic do powiedzenia? Cóż, pomyśleć nie zaszkodzi, zresztą w tym jestem dobry.
Tak, dużo myślę, fantazjuję (bez podtekstów!), więc zacząłem główkować.

Relacje…

Relacje…

Tia…

Dobra, to po kolei (kolejność przypadkowa). Z kim ja mam relacje i mógłbym je opisać?


ŻONA

To może innym razem. Życie mi miłe.


DZIECI

Przeczytają za 10 lat i się obrażą… NO WAY!


PIES

Jedyna relacja, to daj jeść, podrap, wyjdź na spacer i nie licz, że ci to jakkolwiek wynagrodzę. No, poza faktem, że po prostu jestem fajnym pieskiem.

KLIENCI

Może innym razem. Na firmie mi zależy. Jak będę stary i bogaty.


SĄSIEDZI

Za mało ich dookoła, domyślą się o kim  piszę.

RODZINA

Patrz punkt ŻONA.

No i? No właśnie, średnio to wygląda. Nie zrozumcie mnie źle, relacje są bardzo ważne i sam się uczę jak się komunikować z innymi, no wiecie, aktywne słuchanie, konflikt interesów itd. Ale aż takim dyplomatą nie jestem. Ale moment… Jest jeszcze ktoś.
Ktoś z kim przez długi czas w ogóle nie rozmawiałem, ktoś, kogo nie słuchałem aktywnie. Nie konfrontowałem, ani nie konsultowałem się z nim. Aż do niedawna.

 JA SAM.

Relacje z samym sobą?!
Wolne żarty. Idź się przewietrzyć, pomyślicie, to tak naciągane, jak konieczność zakupu Pendolino. Ale ja jestem całkiem poważny.
Nawiązałem relację z samym sobą i to całkiem niedawno. Mniejsza o okoliczności, ale przypadkowe nie były i owo nawiązanie relacji było wynikiem długiej pracy nad sobą. Przykład?

Zawsze chciałem być dobrze zbudowany. Jakby nie patrzeć, jestem facetem (i nie zamierzam tego zmieniać!) i to słowo „zawsze” jest  całkiem zasadne.  
Podejść do siłowni było wiele. Jeśli dobrze pamiętam, to będzie z 5. Jak żadnej nie było w pobliżu, to „uff”! Ma się wymówkę. Ale jak już otworzyli, to musiałem się zapisać. I zapisywałem się.
Najpierw do jednej, potem do drugiej (bo w międzyczasie otworzyli ładniejszą), potem znów do tej drugiej (bo zdążyłem się z niej wypisać) i tak w koło Macieju.

A co się zmieniło, że teraz chodzę i nie zamierzam przestać?
Bo porozmawiałem sam ze sobą. No wiecie, nie tak dosłownie, ale zrozumiałem samego siebie, co szło nie tak, w czym był problem. Bo zaczęło mi to doskwierać (by nie napisać, że porządnie wkurzać).
Czemu, czemu, czemu? Czemu zawsze tak się kończy?

 I zaskoczyło. W czym był  problem? Come on! To proste. Odczytałem Matrixa:

- najpierw jest zapał

- potem zdziwienie, że po 5 wejściach nie wygląda się przynajmniej jak wczesny Stallone

- potem lekki spadek euforii

- następnie przekonywanie siebie, że jest się intelektualistą i takich rzeczy jak ćwiczenie na siłowni, to nie wypada robić

- na koniec długa lista powodów, która jest tak przekonująca, że tylko wariat wybrałby się do siłowni.


Zresztą, czy tak nie jest z wieloma naszymi planami. A wiecie dlaczego?
Bo ktoś nam cały czas wmawia, że realizowanie siebie,  gonienie za swoim dream, że to jest way do sakces, to jest great, fajne itd. Gucio prawda.
Na początku może i jest fajnie, ale potem jest nuda i niedobrze się robi, gdy trzeba znów robić to samo. I nikt mnie nie przekona, że tak nie jest. Bo nawet BONO z U2 wyrywał sobie włosy podczas nagrań, bo mu nie wychodziło. Bo 90% naszego czasu zajmuje nuda, pot, łzy, wściekłość. I to jest normalne. Nie wyobrażam sobie inaczej.
I gdy to zrozumiałem, przestałem się zastanawiać czemu mi się znów nie chce na siłownię. Zdziwiłbym gdyby mi się zawsze chciało. Oznaczałoby  to, że jestem uzależniony. A tego nie chcę.

A ha. Żeby nie było. Jednego nie może brakować. Celu.
Maciej Rozdejczer

 

piątek, 15 stycznia 2016

Rodzicu - przejdź na jasną stronę mocy.








Zwykły codzienny poranek. Przeciętna polska rodzina. Mama, sama ledwo przytomna pionizuje się z oporem, by przygotować dziatwę do szkoły. Zaczyna od porannej toalety. Osoba, której spojrzenie napotyka w lustrze patrzy na nią z wyraźną pretensją.

- Jezu po co oglądałaś "Interstelar" do 1:30? Pyta samą siebie.

- Dobra bierzemy byka za rogi. Mówi i zabiera się za: ogarnięcie własnej, przemęczonej facjaty, włosów, odnalezienie w wiecznie zawalonej praniem pralni jakichkolwiek części garderoby, nadających się do założenia bez uczucia, że się wygląda grubo, staro, brzydko i klaunowato. Następnie wybiera dzieciakom odpowiednie do szkoły bluzki, spodnie, podkoszulki, skarpetki, gatki i bluzy.

- Uf. Teraz je trzeba wyprasować, by prezentowały się schludnie w murach zacnej szkolnej instytucji podstawowej. Ok. zrobione, jest dobrze, mam dobry czas, myśli.
Wpada do pokoju jednej latorośli. Zapala światło.

- Witaj kochanie. Wstaje nowy piękny dzionek - świergoli, sama w to nie wierząc.

- Zgaś to światło. Mamrocze "maleństwo".

- Wstawaj kochanie, trzeba iść do szkoły - mówi.

- Nigdzie nie idę! - "maleństwo" podnosi głos.

- Wszystkie dzieci chodzą do szkoły i ty też musisz - odpowiada spięta, bo widzi w jakim kierunku zmierza. Zawsze tak samo! Wybucha w myślach znużona.

- Ja nie muszę - odpowiada sennie małolat i zakopuje się głębiej w kołdrę.

- Dobra idę budzić twojego brata, jak zawołam to masz przyjść na śniadanie.

- Ale ja nigdzie nie idę - rzuca walecznie, by nie było wątpliwości, co do jego poczynań.

- Cześć kochanie! - mówi wchodząc do pokoju, ukochanego prenastolatka.

- Zgaś światło! - rozkazuje, kolejny chętny do wstawania.

- Wstawaj proszę, bo się spóźnicie do szkoły.

- Nie chce mi się, boli mnie brzuch! - biadoli.

- Paluszek i brzuszek, to szkolny leniuszek - żartobliwie rzuca zdesperowana, by rozluźnić atmosferę.

- Tak!!! A skąd ty możesz wiedzieć, że mnie nie boli! Jak mówię, że mnie boli to mnie boli! Nigdy mi nie wierzysz! - krzyczy wkurzony prawie-nastolat.

- Nie krzycz do mnie od rana! - wrzeszczy przybita zarzutami i bezskuteczna  w budzeniu dzieci.

- Nigdy mi nie wierzysz! - ripostuje syn. - Zawsze jak mnie coś boli, to mówisz, że wymyślam.

- Ale ja teraz nie powiedziałam, że wymyślasz - brnie dalej w bezsensowny dialog.

- Nigdzie nie idę! - broni swojego dziecko.

- A właśnie, że idziesz! - krzyczy jeszcze bardziej rozjuszona. - Masz natychmiast wstać! Czekam na ciebie w kuchni! - wychodzi strzelając piorunami z zaczerwienionych oczu.

Taka scenka rozgrywa się w wielu polskich domach każdego poranka. To oczywiście tylko mały przykład, tego jak wygląda dialog i relacja w schematycznym wykonaniu. 

Ilu rodzicom z trudem przychodzi zbudowanie przestrzeni do rozmowy? 
Ilu rodziców wykorzystuje swoją dominację rodzicielska, by osiągnąć cel? 
Ilu rodziców stosuje krzyk, by wymusić posłuszeństwo od dzieci? 
Ilu rodziców czuje się bezradnie? 
Ilu rodziców wykorzystuje schematy w kontaktach z dziećmi? 
Ilu rodziców ma poczucie winy, z powodu wypowiedzianych do dziecka słów? 
Ile dzieci czuje się niezrozumianych i niewysłuchanych? 
Ile dzieci czuje się ośmieszonych i wyśmianych? 
Ile dzieci czuje, że nie może porozmawiać ze swoimi rodzicami?  Itd...

Rodzicielstwo ma często ciemną stronę. Sama tego doświadczam każdego dnia. Ciemna strona jest silna, zakorzeniona w dzieciństwie i wychowaniu. Często jest wywoływana przez emocje, których w rodzinie nie brakuje, a które uruchamiają schematyczne reakcje.

Pocieszająca jest wiadomość, że można przejść na jasną stronę rodzicielstwa. Można używać rodzicielskiej mocy, a nie siły. Poznanie przez rodziców kilku podstawowych umiejętności, znacznie poprawia relacje i stwarza przestrzeń do bliskości. Każdy rodzic może zmienić swoje przyzwyczajenia i zawalczyć o dobrą, budująca atmosferę w rodzinie. Rodzicu! Przejdź na jasną stronę mocy;-) 


Magda Kuprewicz
Szanuję prawa autorskie: https://www.flickr.com/photos/87044997@N08/

piątek, 1 stycznia 2016

Do kogo nie doszły Misie?





Chcąc pomóc, trafiłam na akcję Miś dla Franka. Napisałam wtedy post by wesprzeć tę akcję.  

Przecież nie chodziło o same Misie, ale żeby Frankowi pomóc.

Misie przy naszym stole Wigilijnym nie zasiadły, bo do nas nie przyjechały. ..

To nic rzekłam sobie, przecież pomoc i tak trafi do rąk najbardziej potrzebującego. Czy jednak na pewno?

Okazało się,  że nie tylko ja nie dostałam Misi, ale również dwie osoby o których wiem, że wpłaciły dawno temu,  Misi również nie dostały…

To bardzo trudne pisać ten tekst, bo z jednej strony nie chciałabym „iść na wojnę” z pomysłodawczynią, z drugiej strony po rozmowie z Mamą Frania i wyjaśnieniu jak od „kuchni” wygląda cała akcja, czuję się w obowiązku napisać, że akcja jest dość nieudana.

Sama p. Joanna Rachańska (mama Frania) była bardzo zaskoczona, że akcja przyjęła taki obrót. 

Mam nadzieję, że mimo poślizgu czasowego Misie dojadą, a pieniądze trafią do Mamy Franka.

Wszystkich tych, którzy wsparli akcję przepraszam, za to, że Misie do nich nie dotarły.

 Ja i Joanna Rachańska bardzo prosimy, żebyście nie porzucali entuzjazmu pomagania, wtedy gdy liczy się każdy grosz, by umożliwić Frankowi operację i powrót do zdrowia.

Akcja Miś dla Frania została zamknięta.
Niekonwencjonalna nie szyje już misiów dla Franka.

Jeśli chcecie pomóc, a dziecko nie może czekać, wejdźcie na stronę :


Rodzice i sam Franek, będą wdzięczni za każde okazane wsparcie.
Anna Rozdejczer
Joanna Rachańska