sobota, 26 września 2015

Tata, Dad, Papa..

 

Wrześniowe popołudnie, poniedziałek 2012 roku. 
Zostaję szczęśliwym ojcem małego Wojtka. 
Długo czekałem na to wydarzenie. Mam pełną świadomość, że do tego momentu to najważniejsza chwila w moim życiu. Sam mam już kilka wiosen na koncie.
Przychodzi na świat mój pierwszy potomek. Wspaniały, mały człowiek, którego ciemne, duże oczy już w pierwszych chwilach po urodzeniu wysyłały do mnie komunikaty 

Od początku czułem, że istnieje komunikacja, a raczej sposób porozumiewania się między nami. Na początku w pełni niewerbalny. Z czasem dźwięki i słowa nabierały jednak coraz większego znaczenia.  
Mój mały synek nie potrafił do mnie jeszcze przemówić, ale widać było, że chce się tego nauczyć. Skoro tak, to niby dlaczego miałby uczyć się jakiegoś innego, dziwnego języka?
Z tego powodu opowiadałem Wojtkowi o wszystkim dookoła w naturalny, ludzki sposób. O tym, że świeci słońce, że zrobił kupę i trzeba go przewinąć oraz, że palec to palec, a nie smoczek. Także błagalne komunikaty były naturalne i płynęły ze mnie, kiedy byłem bardzo zmęczony i prosiłem Wojtka o współpracę. Wtedy, gdy po prostu zmęczenie brało górę, a takich chwil nie brakowało.
Podskórnie czułem, że te wszystkie "guzi guzi", albo udawanie, że tata jest w świetnej formie, podczas gdy tak wcale nie jest, to po prostu coś dziwnego, sztucznego i zupełnie niezrozumiałego nawet dla mnie. Skoro ja tego nie rozumiem to jak mój synek ma mnie zrozumieć?:)

I tak już było. Stary koń rozmawiał z malutkim źrebakiem normalnym językiem dla ich gatunku. Czasem nie było łatwo zrozumieć niemowlaka, ale każdy kolejny dzień przybliżał nas do siebie. Miałem wrażenie, że to ja uczę się Wojtka, a on mnie po prostu rozumie.
Dlatego nieustannie uczyłem się jego komunikatów. Próbowałem zrozumieć, co oznacza określony rodzaj płaczu, ruch, grymas itd. 
Chciałem nawet kupić urządzenie, które rzekomo rozpoznaje rodzaj płaczu i podpowiada rodzicowi,  czego potrzebuje dziecko. Z czasem okazało się, że to się po prostu zaczyna czuć. Jak to mówi pewna grupa moich znajomych - to się robi siłą "JEDI" :)
Wszystko brzmi pięknie i kolorowo, ale czasem potrzeby Wojtka nie były w pełni zrozumiałe. Wtedy denerwowałem się, oczekiwałem szybkich i prostych rozwiązań, takie nie nadchodziły. Jakoś trzeba było sobie radzić, dopadała mnie czasem frustracja. 
No właśnie: było "jakoś". Nie czułem się przekonany, że mój sposób porozumiewania się ma właściwą "jakość". Tylko co z tym zrobić?
Na szczęście  byłem otwarty na nowe, na zmiany. Szukałem, pytałem i wtedy własnie mój kolega z pracy opowiedział mi o Treningu Skutecznego Rodzica wg Thomasa Gordona. Zadziałał efekt precesji - rozwiązanie samo się znalazło.
Poszedłem, ukończyłem i byłem zachwycony. Dostałem proste wyjaśnienia pozornie trudnych spraw. Otrzymałem  wiedzę o konkretnych narzędziach w komunikacji, którymi można sobie pomóc. Obaliłem kilka mitów, co do których wcześniej nie miałem cienia wątpliwości, że są słuszne. Ostatecznie poczułem więcej swobody i zniknęło pojawiające się od czasu do czasu poczucie winy "niedoskonałego rodzica". 

Życie stało się łatwiejsze  :)
CDN.
Szymon trener TSR





 

czwartek, 24 września 2015

Czy Trening Skutecznego Rodzica jest terapią, czy nie?





Dogadani zadali jeszcze jedno pytanie ekspertowi Master Resident Trainer p. Violetcie Kruczkowskiej:

"Czy TSR jest terapią?"

V.K.: W terapii indywidualnej czy grupowej spotyka się terapeuta z pacjentem/klientem. Terapeuta prowadzi i wspiera swojego pacjenta/klienta w zmianie jakiegoś nieadaptacyjnego zachowania w tym: przekonań, myśli, poglądów.
Terapeuta pomaga/towarzyszy pacjentowi w poradzeniu sobie z problemami osobistymi, psychofizycznymi, zdiagnozowanymi zaburzeniami, traumą, skutkami zranień w przeszłości itp. W terapii cele są ustalane wspólnie z terapeutą na początku terapii.

W zależności od paradygmatu (rodzaju terapii) spotkania z terapeutą odbywają się regularnie, przez określony czas, niejednokrotnie dłuższy niż 24h godziny (czas kursu TSR).

Pragnę zdecydowanie podkreślić, że TSR, to kurs psychoedukacyjny, a trener TSR nie jest terapeutą. Naucza umiejętności, przekazuje wiedzę o metodzie i modelu Gordona. Odpowiedzialność za uczenie i stosowanie poznanych umiejętności pozostawia on uczestnikom kursu TSR.

Zadaniem treningu jest poznanie i ćwiczenie metody Gordona w praktyce.

Cel kursu  jest zawsze taki sam, poszerzenie obszaru bez problemów w oknie zachowania (koncepcyjny model TSR). To, że rodzice uczą się umiejętności pomagania i aktywnego słuchania, wyrażania i nazywania uczuć, nie ma nic wspólnego z terapią, bo wówczas można nazwać terapią spotkanie, w którym przyjaciółka słucha przyjaciółki, która opowiada jak sobie nie radzi w relacji z dzieckiem, mężem, albo kiedy sąsiad słucha sąsiada, bo jeden z nich opowiada z przejęciem o zbliżającej się operacji, bojąc się, czy ją przeżyje itp.

Rodzice, którzy przychodzą na TSR funkcjonują prawidłowo, często odnoszą sukcesy, żyją w satysfakcjonujących związkach. Starają się z całego serca być dobrymi rodzicami, troszczą się o dzieci, choć czasami jednak rozczarowują ich rezultaty tych wysiłków.

Robią to, co uważają za właściwe, by sprawować kontrolę i opiekę nad dziećmi, w gruncie rzeczy niejednokrotnie powielają zachowania swoich rodziców.

Sam T. Gordon był psychologiem i psychoterapeutą, zaobserwował problemy komunikacyjne i wychowawcze w relacjach pomiędzy rodzicami i dziećmi - dlatego stworzył TSR, a o tym, jak na to wpadł, pisał tak:

" Z głębi serca chciałem rodzicom pomóc w poprawieniu ich relacji z dziećmi.
Pewnego dnia postanowiłem spróbować czegoś nowego, a decyzja ta miała zmienić moje życie.
W tym samym czasie, kiedy rozważałem różne możliwości i testowałem rozwiązania, prowadziłem kurs dla liderów i przywódców w UNCLA (ang. University of California, Los Angeles) i przyszło mi do głowy, że relacje rodzice - dzieci są podobne jak między szefami organizacji, a jej członkami.
Wpadła mi wówczas do głowy myśl - a może wymyślić program kursu dla rodziców opierający się na podobnych zasadach jak szkolenia dla liderów?

Właśnie! To jest to!

Nauczę rodziców jak zostać demokratycznymi przywódcami rodziny, jak cieszyć się lepszymi stosunkami z dziećmi. świadome rodzicielstwo. Taka szkoła dla rodziców, wiedzieć jak rozwiązać problem zanim się jeszcze pojawi.

Zapobiegać, by uniknąć leczenia w przyszłości!

Powróciłem do pracy z nowym zapałem i zaprojektowałem dwudziestoczterogodzinny kurs szkoleniowy złożony z ośmiu spotkań, który nazwałem Trening Skutecznego Rodzica (ang. Parent Effectiveness Training).
Pierwszy raz prowadziłem go w salce na tyłach kafeterii w Pasadenie w 1962 roku. Przyjąłem nową zawodową rolę.

Przeszedłem od leczenia do zapobiegania.

Poczułem się nowym człowiekiem."


A.R.: Dziękuję za wyczerpującą odpowiedź. Myślę, że teraz nie ma wątpliwości, że TSR nie jest terapią.

V.K.: Violetta Kruczkowska
A.R.: Anna Rozdejczer

Violetta Kruczkowska




Szanuję prawa autorskie:
DoBeRaGi
http://tiny.pl/gm9fh


piątek, 18 września 2015

"Sposób na to, by się nigdy nie złościć."





- Złość jest emocją skomplikowaną. 
- Dlaczego? 
- Przecież wydaje się taka oczywista. Czujemy ją i już!
- Tylko czy to jest na pewno złość?
- Może gdyby pobawić się w emocjonalnego detektywa okazałoby się, że to np. głód, albo nadmiar bodźców lub cokolwiek innego co nawarstwiło się i drażni nasz organizm.

Mądrzy tego Świata promują, co najmniej dwie teorie dotyczące złości. Jedni mówią - okazuj ją (nurt naturalistyczny ;-)), drudzy - ukryj ją (nurt korporacyjno - biznesowy, gdzie okazywanie emocji postrzegane jest, jako słabość).  


"Okazywacze" złości, z tego co mogłam zaobserwować, są raczej niewygodni dla osób postronnych. Krzyczące w sklepie dziecko czy rodzic, nie należą do najbardziej ulubionych współ - zakupowiczów (lub innych "współ -cośtam", zależnie od tego, gdzie się znajdujemy i co robimy). Krzyk wydaje się najczęściej wykorzystywanym sposobem okazywania złości, ale oczywiście nie jedynym. Inne popularne sposoby to: 
  • szarpanie (rodzicem lub pobratymcem), 
  • potrząsanie (jw.), 
  • tupanie (tu specjalistami są, Ci jeszcze bardzo nieletni),  
  • wygrażanie palcem, 
  • płacz (też nieletni), który ma wiele odmian i natężeń (zależnie od różnic osobniczych), 
  • wyładowywanie się na "materii nieożywionej", mam tu na myśli szerokie spektrum oddziaływania na przedmioty: kopanie, uderzanie pięściami, trzaskanie drzwiami i wiele innych.
Kiedy złość przychodzi z siłą fali tsunami,nie ma już odwrotu i trzeba dać jej upust zalewając okoliczne organizmy żółcią (ożywione, czy też nie).


Są jednak osoby z tej drugiej opcji, nieokazującej złości.
- Tak, nie jest to mit, gdzieś takie istnieją:-)

- Wyobrażam sobie, że ich mamy, faszerowały je tonami kwasów omega "ileś-tam", by miały system nerwowy świecący przykładem. 

- A może wzór w domu był taki "nieokazujący" i ta złość siedzi gdzieś tam w środku? Siedzi i niszczy, niczym pasożyt organizm żywiciela. 

- Rodzą się pytania. Czy "nieokazywacze" omawianej emocji, jej nie odczuwają w tak silnym natężeniu? Czy może ją przełykają dzielnie i ona gdzieś tam w nich żyje własnym życiem, by dać o sobie znać za jakieś 10 lat, w postaci niewydolności sercowo - naczyniowej? 

Na moje oko istnieje jeszcze jedna opcja tzw. kontrolująca i świadoma.
Osoby te mają rozwiniętą samo - świadomość emocji. Można by, użyć w tym miejscu zacnego określenia - inteligencja emocjonalna - ale nie będę się zagłębiać w naukową złożoność tego hasła, wystarczającą na nie jedną pracę doktorską. 

Spodobało mi się praktyczne podejście do tematu złości, zaproponowane przez Aberta Espinosę w książce "Świat na żółto, 23 małe odkrycia, które uratowały mi życie". Albert Espinosa jest pisarzem, scenarzystą i dziennikarzem. Dziesięć lat życia spędził w szpitalu walcząc z nowotworem, jednak jego optymizm, praktycyzm i wdzięczność z jaką patrzy na to doświadczenie są niespotykane i wywrotowe.
Espinoza spotykał na swoje drodze ludzi, którzy dzieląc się swoimi "mądrościami", pomogli mu przetrwać leczenie i powrócić do normalnego, poza szpitalnego życia.

A oto sposób wg. Alberta na to, by się nigdy nie złościć. 

"Określ swój punkt graniczny, poza którym nie ma odwrotu." 

"Kiedy przekroczysz ten punkt, nie ma sposobu, byś nie wpadł w gniew. Taki punkt istnieje, jest namacalny, jest fizyczny: możemy go wyczuć i dlatego możemy w porę zapobiec wybuchowi gniewu."

Bez refleksji się nie obędzie;-) Trzeba wziąć kartkę, ołówek i zapisać, jak się czujemy przed wybuchem gniewu. Technika ta wymaga spokojnego przeanalizowania i wypunktowania: myśli, zdarzeń poprzedzających wybuch złości, niezrealizowanych pragnień i innych emocji, które się pojawiają.
Skoro tak wiele dzieje się przed wybuchem złości, to znaczy, że masz czas na reakcję i na powstrzymanie się.

Złość jest najczęściej okazywaną emocją, ponieważ mamy do czynienia z "emocjonalną górą lodową". 



Widzimy tylko złość, jest ona najbardziej dostępna dla naszej percepcji. Pod powierzchnią kryje się wiele innych emocji (emocje pierwotne), które nawarstwione i nierozpoznane dają efekt w postaci złości (emocji wtórnej). 
To kilka z nich: frustracja, lęk, wstyd, zażenowanie, zmęczenie, smutek, poczucie zagrożenia, zdenerwowanie, niepokój, znudzenie, zniecierpliwienie, dyskomfort fizyczny (głód, potrzeby fizjologiczne).

Kiedy emocje pierwotne (nadal jesteśmy przy górze lodowej) zostaną zauważone we właściwym momencie, wówczas mamy możliwość zareagowania.

Co zrobić, gdy nie wyłapiemy stopnia naszego zdenerwowania i brniemy w kierunku eskalacji złości? Dobrym sposobem jest poproszenie partnera, brata, mamę, ciocię (można wymieniać beż końca, ale generalnie chodzi o osobę bliską) aby posłużyła się słowem - kluczem, przed nadchodzącym wybuchem.

Jakie powinno być słowo klucz? Najlepiej abstrakcyjne, nie związane ze złością, "żonkil", "pomarańcza".  Zadaniem tego słowa jest uświadomienie Ci, że zbliżasz się do punktu, za którym nie ma odwrotu.

Technika ta jest bardzo skuteczna, ale wymaga ćwiczeń i nabrania wprawy. Początkowo określenie punktu jest trudne, jednak po pewnym czasie przyglądania się, własnym reakcjom staje się łatwiejsze.

Kiedy usłyszysz słowo klucz, to znaczy, że musisz się wycofać, zrobić krok w tył, by złość mogła "spokojnie" opaść. Jest to moment, na zastanowienie się, jakie uczucia pierwotne się nawarstwiły i zaczęły cię zbyt mocno uwierać. 

Opanowanie "techniki punktu" gwarantuje dołączenie do grupy świadomych i kontrolujących. Uf! Oby ich albo nas było jak najwięcej.

Przyjmij wyzwanie:-)

Magda Kuprewicz


Szanuję prawa autorskie.

Albert Espinosa: Świat na żółto, 23 małe odkrycia, które uratowały mi życie, 
https://www.flickr.com/photos/dionnehartnett/

poniedziałek, 14 września 2015

Zmień szkołę na Mikroszkołę!

Pojawiła się ciekawa inicjatywa rodzicielska.
Rodzice, mają dość państwowego szkolnictwa, chcą innego nauczania dla swoich dzieci.
- Jakiego?
- Zgodnego z rozwojem ich pociech, indywidualnego, z elementami pedagogiki Montessori, bez kar i nagród.
- Da się?
- Jasne, że tak, ale przy założeniu, że nie przychodzi się na gotowe, ale chce się szkołę współtworzyć.
Mikroszkoła, jest placówką, w której najważniejsze są dzieci i wartości w duchu których są wychowywane. Można przytoczyć słowa Magdy Foks, że ta placówka jest aktem antysystemowym, chroniącym dzieci przed zbyt wczesnym posyłaniem do szkoły, przepełnionymi salami, systemem dwuzmianowym itd.

Cztery rodziny postanowiły, zmierzyć się z zadaniem organizacji tej niezwykłej szkoły*.
Wśród nich Magdalena i Mikołaj Foksowie. Ona - teatrolog z wykształcenia, pracuje w domu kultury (Artystycznym Domu Animacji DK Włochy) i prowadzi swoją Fundację Stare Nowe Moje Włochy, uśmiechnięta, promieniejąca pasją i entuzjazmem, On - były dziennikarz radiowy i telewizyjny, specjalista PR, otwarty, pełny energii.

Trafiłyśmy w sam środek przygotowań do pierwszego dnia szkoły, gdyby porównać - determinację do balona, z jaką wszyscy tam pracowali, to byłby on bliski wybuchu!

Organem założycielskim szkoły jest Szkoła Wyższa Przymierza Rodzin, która od strony prawno - administracyjnej udziela pomocy rodzicielskim inicjatywom. Stąd też zaadaptowane pomieszczenie, które spełnia wszelkie wymogi stawiane (część domu w dzielnicy Włochy) przez Ministerstwo Edukacji. 

Szkołę tworzą rodziny, rodzice są jej bardzo ważną częścią i współdecydują o kierunku, w którym chcą by szkoła się rozwijała.


A.R:Jak to się zaczęło?


M.F: Ponad rok temu usłyszeliśmy o pomyśle Wyższej Szkoły Przymierza Rodzin, by stworzyć sieć Mikroszkół. Temat ten, jednak został przez nas odłożony na półkę, wróciliśmy do niego ponad pół roku temu. Podjęliśmy decyzję o tym, że chcemy założyć Mikroszkołę. Wyższa Szkoła Przymierza Rodzin wsparła nas merytorycznie i organizacyjnie. Chcieliśmy założyć placówkę niestandardową.

Poszukiwanie lokalu trwało długo i nie było łatwo zdobyć wiedzę na temat tego, jak to miejsce powinno wyglądać, jakie wymogi powinno spełniać. Udało się znaleźć właściwy budynek przy ul. Mikołajowskiej 42 we Włochach. Szkoła jest zaakceptowana przez Kuratorium Oświaty.

A.R: Kto uczy w Waszej szkole w Mikroszkole?


Pani Dominika Gontkiewicz**, posiadająca międzynarodowy Dyplom Nauczyciela Montessori i wieloletnie doświadczenie w nauczaniu. 


D.G: Zdecydowałam się na pracę w Mikroszkole, ponieważ zależy mi na przyjaznej atmosferze, w miejscu, które jest tworzone wspólnie z rodzicami. Oddałam się temu projektowi i jest to dla mnie coś nowego. Mikroszkoła ma ogromny potencjał. Grupa będzie mała do 16 uczniów i będzie mieszana wiekowo, I-III klasa. Rodzice dają szkole i mi ogromne wsparcie. Jest to wymarzona sytuacja. 

Dzieci będą pracować zgodnie z pedagogiką Montessori. Szkoła zostanie stopniowo wyposażana w pomoce montessoriańkie, ze względu na ich wysoką cenę. Zależy mi, na jak najlepszym przygotowaniu otoczenia dla dzieci, by w pełni wydobyć i wykorzystać ich możliwości. Na pewno, wiele pomocy, będzie robionych indywidualnie dla poszczególnych dzieci w odpowiedzi na ich potrzeby i pasje. Pedagogika Montessori, daje możliwość wychodzenia ponad podstawę programową i swobodnego rozwijania się, zgodnie z wewnętrznym programem dziecka.
Planuję prowadzić zajęcia dydaktyczne od godziny 8:30 do 13:30. Jeżeli rodzice zdecydują, że dzieci mają potrzebę uczestniczenia w dodatkowych zajęciach popołudniowych, będziemy wspólnie takie zajęcia organizować. 

A.R: Czy w Mikroszkole będą podręczniki szkolne?


D.G : Tak, będą podręczniki, bo tego wymaga podstawa programowa, ale z doświadczenia wiem, że program, który realizują często dzieciom nie wystarcza. Mogą robić więcej i chcą robić więcej, niż zakłada Ministerstwo Oświaty, nie muszą w I kl. liczyć tylko do 10, mogą liczyć do tylu, do ilu są gotowe to robić np. do 100 lub do 1000.


A.R: Kara i nagroda, jaki macie do nich stosunek?


D.G: W pedagogice Montessori nie funkcjonują kary i nagrody. Nie ma ocen, nie ma plusów i minusów. Zależy nam na tym, by dziecko znalazło wewnętrzną chęć i motywację do działania, uczenia się. To nie znaczy, że nie będę mogła pochwalić np. ładnego rysunku, ale ocen za wykonaną pracę nie będzie. Wykorzystywać będziemy ocenę opisową.


A.R: Otwieracie Mikroszkołę, więc rozpoczynacie od grupy w klasach I-III, jak będzie wyglądało nauczanie w klasach starszych?


M.F: Na razie jesteśmy skupieni na nauczaniu w klasach I-III. W starszych klasach są potrzebni nauczyciele przedmiotowi. Będziemy poszukiwać wszechstronnych nauczycieli, kiedy nadejdzie taka potrzeba. Rozwiązanie tej kwestii, będzie na pewno łatwiejsze, dzięki zdobytym doświadczeniom przy zakładaniu Mikroszkoły. To jest temat do rozpatrzenia przez naszą zawiązującą się społeczność oraz SWPR, która jest naszym organem prowadzącym.


A.R. SWPR jest waszym mentorem?



M.F: Zdecydowaliśmy się na założenie Mikroszkoły zamiast "nieformalnej" grupy edukacji domowej, ze względu na możliwość czerpania doświadczenia i wsparcie od SWPR. To jest ich projekt, my rodzice jesteśmy grupą wykonawczą. Mamy w nich wsparcie instytucjonalne. Oni są siłą, która nas określa i wyznacza kierunek niezależnie od tego, co może się wydarzyć w przyszłości.



A.R: Jak będziecie weryfikować umiejętności dzieci?


D.G: Są testy, które to sprawdzają, ale naszym celem nie jest pokazywanie dzieciom, w jakim miejscu skali się znajdują. Możemy przeprowadzać wewnętrzną ocenę wiadomości dziecka dla potrzeb własnych i rodziców. Dzieci nie będą frontalnie oceniane, ich oceny będą opisowe i będą dotyczyły poszczególnych umiejętności - co już potrafisz zrobić. Nauczyciel znający dzieci nie musi takich testów przeprowadzać, na co dzień prowadzi dokumentację postępów dziecka, widzi z jakim materiałem pracowało i jakie umiejętności opanowało.


A.R: W Mikroszkole nie ma ocen?


M.F: Trudno w to uwierzyć, ale nasz system nie zakłada promocji w klasach I-III. Te trzy lata nauki, 
są traktowane  jako jeden blok i dziecko nie musi otrzymywać świadectwa ukończenia klasy i promocji do kolejnej. Dzieje się tak, ponieważ wszyscy jesteśmy do tego przyzwyczajeni, jest to rodzaj tradycji.

A.R: Jakiego rodzaju szkołą jest Mikroszkoła?


M.F: Jesteśmy szkołą niepubliczną, ale mniejszą. Podlegamy wszystkim obostrzeniom Kuratorium Oświaty , sanepidu i straży pożarnej. Jesteśmy pełnoprawnie funkcjonującą szkołą, ale w skali mikro.


A.R: Czerpiecie z tej działalności zyski finansowe?


Mikołaj F.: Absolutnie nie. Tu, nikt nie czerpie zysków finansowych. Stworzyliśmy innym rodzinom możliwość dołączenia do nas. Rodzice są w tej komfortowej sytuacji, że przychodzą trochę "na gotowe". My poczyniliśmy wysiłek  zorganizowania tego miejsca i zapraszamy innych do współpracy. To jest szkoła stworzone przez nas, dla naszych dzieci. Na razie, jesteśmy pod kreską, bo zainwestowaliśmy dużo w powstanie Mikroszkoły. Każda dołączająca do nas rodzina, będzie "współwłaścicielem" tego miejsca. Proponujemy rodzicom coś bardzo wartościowego. Zapraszamy do "domu" i do tego byśmy wszyscy byli "domownikami". U nas wszystkie rodziny są współtwórcami Mikroszkoły.


A.R:  Stworzenie rodzinnej atmosfery? To jest powód powstania Mikroszkoły?


Mikołaj F: Też, jednak chcemy również, tworzyć społeczność, która kreuje coś lepszego niż ma do zaoferowania szkoła publiczna. Wiemy, że stworzone w Mikroszkole warunki, są w stanie wydobyć potencjał, który drzemie w naszych dzieciach. Wierzymy, że jest to najlepsze miejsce, jakie możemy dla dzieci stworzyć, by pobudzić je do rozwoju.


A.R:  Macie pomysł na to, co dzieci będą robić po zajęciach "obowiązkowych"?


M.F: Tak. Sprawdziliśmy lokalną ofertę zajęć. Możliwości jest sporo. Możemy wybrać się grupowo - dzieci pod opieką rodziców - np. na zajęcia ceramiczne, sportowe, językowe. Jest wiele możliwości i na wszystkie jesteśmy otwarci. Możemy w zasadzie robić to, na co mamy ochotę. Możemy zaangażować dziadków. To będzie, zależało od naszych potrzeb. 


A.R: Realizowanie potrzeb jest kluczowe?


M.F: Tak. Chcemy by nasze działania były odpowiedzią na potrzeby dzieci i rodziców. Możemy pozwolić sobie na elastyczność i dostosowywać się na bieżąco. To, w jakim kierunku pójdziemy, zależy od tego, kto do nas dołączy, jaka rodzina, z jakimi potrzebami. Zależy nam na tym, by szkoła nie wypełniała całego życia dziecka, by miało wolny czas na zabawę, na spacery. Powoli będziemy badać, co jest nam i dzieciom naprawdę potrzebne, by zachować równowagę. 


A.R: Ile rodzin docelowo chcecie zaprosić do współpracy?


M.F: Mikroszkoła z założenia jest mała. Zależy nam docelowo na 16 rodzinach. Dołączyć do nas jest najłatwiej teraz. Nie ukrywam, że na przyszły rok mamy kolejkę oczekujących rodzin. Zapraszamy wszystkich niezdecydowanych na edukację publiczną, by dołączyli do naszego grona. Tworzymy wyjątkowe miejsce dla dzieci i rodziców.


A.R: Zatem zapraszamy zainteresowanych rodziców by się przyłączyli do tego projektu?


Mikołaj F.:  Oczywiście. Czekamy na was. Chętnie spotkamy się indywidualnie z osobami, które są zainteresowane "idealną", wg nas, formą nauczania.




Anna Rozdejczer
Magda Kuprewicz

Mikroszkoła - Warszawa  Włochy
ul. Mikołajowska 42
500-303-213
mikroszkoła@gmail.com
https://www.facebook.com/mikroszkolawlochy



*   http://mikroszkola.blogspot.com/p/o-nas.html

**  http://mikroszkola.blogspot.com/p/kadra.html



M.F. - Magda Foks

Mikołaj F. - Mikołaj Foks
D.G. - Dominika Gontkiewicz
A.R. - Anna Rozdejczer

















poniedziałek, 7 września 2015

Dlaczego relacje są ważne? Co może pomóc rodzicom w lepszym komunikowaniu się z dziećmi? Na te i inne pytania dzisiaj odpowie ekspert - p. Violetta Kruczkowska!


Przedstawiam w nowym poście dogadanych, niezwykłą kobietę - p. Violettę Kruczkowską. Osobę, która sprowadziła metodę Thomasa Gordona do Polski. Opowie Państwu od czego się zaczęło, co to jest TSR, jak kurs dla rodziców może pomóc w nawiązywaniu demokratycznych relacji.

A.R.: Dlaczego w ostatnich czasach tyle mówi się o relacjach?

V.K.: Może dlatego, że relacje różnie się dzisiaj mają? Może czas przypomnieć sobie, co jest ważne w relacjach? - Mam na myśli: miłość, szacunek, tolerancję i poszanowanie wartości innych ludzi. W życiu jesteśmy w różnych formach relacji.

Najbardziej piękna wg mnie, ale wymagająca szczególnych umiejętności i wysiłku, jest relacja: rodzic - dziecko. I o tej relacji w ostatnich latach zwykło się dużo mówić. Jednak kiedy rodzi się dziecko, niekoniecznie myślimy w kategoriach relacji z nim, przecież jest takie słodkie, malutkie , bezbronne, całkowicie zależne od nas. Wówczas myślimy raczej - będę je chronić, kochać. Zostając rodzicami czujemy, że wystarczy miłość i słuchanie intuicji.

Trudno sobie wyobrazić, że ta mała kruszynka, kiedyś urośnie i mogłyby pojawić się jakieś problemy w relacji z nią. Wszystko, co jako rodzice  wiemy na stracie o relacji: rodzic - dziecko (jeśli w ogóle o tym myślimy), to w zasadzie jedynie wiedza przekazywana z pokolenia na pokolenie, w związku z tym wychowanie naszych dzieci jest kalką tego, co sami dostaliśmy w domu rodzinnym, ponieważ przenosimy wzorce. Czasami działamy na zasadzie kontrastu, czyli robimy tak, aby za wszelką cenę działać w opozycji do działań naszych rodziców.

A.R.: Czyli stajemy się tacy jak nasi rodzice, przejmujemy ich zachowania, nawet gdy tego nie chcemy?

V.K.: Kiedy o tym rozmawiam z rodzicami dowiaduję się, jak o tym myślą: Przecież nie chodzimy do szkoły, by nauczyć się tak odpowiedzialnego zadania, jakim jest bycie rodzicem.

Pogląd, że do roli rodzicielskiej trzeba się specjalnie przygotować, z pewnością nie pokrywa się z tradycyjnym wyobrażeniem społecznym tej roli.
Nie wszyscy rodzice zadają sobie pytanie, czy problemy dzieci przypadkiem nie wynikają z niewłaściwych metod postępowania wobec nich.

Gdy relacje w rodzinie się komplikują i zaczynają się problemy, rodzice zaprowadzają dziecko do kogoś, kto udzieli im porady, a najlepiej "je naprawi".

Widzę też, że rodzice mają tendencję do usprawiedliwiania kłopotów w relacji z dzieckiem czynnikami zewnętrznymi.
Sądzą, że ich problemy związane są z rozpowszechnieniem używek, grami komputerowymi, czy nieodpowiednim towarzystwem. Ten zakorzeniony sposób myślenia powstrzymuje rodziców od przyjęcia myśli, że to ich postawa i zachowanie może zakłóca więzi.

Oczywiście to nie odnosi się do wszystkich rodziców, nie chciałabym, żeby tak zostało to odebrane. Jest duża rzesza rodziców, którzy czują i myślą inaczej.

A.R. Czy to był impuls do sprowadzenia Gordona do Polski?

V.K.: Mówiąc szczerze, kiedy wiele lat temu przeczytałam książkę "Wychowanie bez porażek" Thomasa Gordona, zrodziło się we mnie pragnienie, aby pogłębić wiedzę na ten temat, a poza tym, poznać i sprowadzić do Polski kogoś, od kogo mogłabym się nauczyć, jak stosować nabyte umiejętności w praktyce.

To wszystko dla... Naszego syna.

Okazało się, że urodziła się mała, szczególnie wymagająca, charakterna istotka. Problemy zaczęły się dość wcześnie.

Bardzo chcieliśmy  stosować proponowany przez Thomasa Gordona sposób komunikacji w naszej rodzinie. Czuliśmy, że udział w  kursie pod okiem trenera, który zna i stosuje metodę, da nam to, czego nie wyczytaliśmy w książkach - praktyczne nauczanie, lepsze zrozumienie metody i możliwość bezpośredniego kontaktu z osobą, która stosuje taki sposób porozumiewania się na co dzień.

Nie zawiedliśmy się, z czasem okazało się, że metoda Gordona stała się naszą pasją i pracą życia.

A.R. Jakie są główne założenia, na podstawie których Thomas Gordon zbudował Trening Skutecznego Rodzica, w skrócie TSR?

V.K.: Przede wszystkim metoda bez przegranych, która zakłada sprawiedliwe podejście do rozwiązywania konfliktu, tak by zachować wzajemny szacunek oraz język akceptacji.

Metoda bez przegranych opiera się na przekonaniu, że zarówno dzieci, jak i rodzice mają prawo, by ich potrzeby zostały zaspokojone. Obydwie strony mogą wygrać, żadna nie musi przegrać.

Sposobem na to jest proste założenie: rodzic i dziecko potrzebują zaangażować się we wspólne poszukiwanie takiego wyjścia z sytuacji, które równocześnie będzie zaspokojeniem ich potrzeb, rozwiąże konflikt, nie naruszy ich relacji. Większość sytuacji konfliktowych można wręcz przekształcić w doświadczenia konstruktywne dla życia rodziny. Mogą one być okazją dla dzieci i rodziców do lepszego poznania siebie nawzajem. Jednak, aby to wszystko osiągnąć, trzeba zmienić język, którym się komunikujemy.

Język akceptacji, którego uczymy na Treningach Skutecznego Rodzica - słuchanie, skuteczne konfrontowanie, jasne komunikaty typu ja, zamiast barier w komunikacji, pozwalają, by metoda bez przegranych nie stała się manipulacją.

A.R.: Kim są rodzice/osoby, które zgłaszają się na kursy TSR?

V.K.: To troskliwi rodzice, którzy chcą się nauczyć świadomego rodzicielstwa, zdarzają się, także przyszli rodzice oraz tacy, którzy już doświadczają problemów z dziećmi i szukają pomocy.
Bardzo często, jeden zadowolony rodzic po kursie poleca go małżonkowi/żonie. Zdarza się, że taki uczestnik TSR przychodzi pierwszego dnia nastawiony sceptycznie (wysłany" na siłę), a na koniec kursu nie żałuje, że został, bo wiele dowiedział się i nauczył.

Odbiorcami są także rodzice (opiekuni, wychowawcy, pedagodzy, psycholodzy) potrzebujący pomocy  w kwestiach wychowawczych i skierowani przez określone instytucje. To mogą być np. również rodzice zastępczy. 
Są wśród nich tacy, którzy są zachwyceni książką T. Gordona "Wychowanie bez porażek", którzy w ten sposób dowiedzieli się o istnieniu Polskiego Centrum Edukacji Gordona (do niedawna Centrum Komunikacji Gordona) i tak trafili na kursy do trenerów PCEG. Są to często rodzice, którzy usłyszeli o TSR od innych rodziców, którzy go polecają.

A.R.: Co Ty zyskałaś po kursie TSR?

V.K.: Z perspektywy minionych lat powiedziałabym, że dokonał rewolucji w moim życiu, pomógł w wielu obszarach, przede wszystkim w relacji z synem.
Odkąd pamiętam nie lubiłam konfrontacji, dzisiaj wygląda to inaczej. Umiem mówić o swoich uczuciach i dbać również o swoje potrzeby. Nauczyłam się też aktywnego słuchania, a uważam, że to wspaniała umiejętność.

Metoda Gordona zmieniła moje życie zawodowe. Zostałam nauczycielem, trenerem, reprezentantem. Uważam, że jestem szczęściarą, bo mam pracę, która jest moją pasją.
Dzisiaj z odwagą mówię otwarcie, że popularyzowanie pokojowych rozwiązań (metodę Gordona) uważam za swoją misję. 

Zawsze dbam o to, aby nikogo moim powołaniem nie uszczęśliwiać na siłę. Chcę po prostu robić swoje najlepiej jak potrafię. 
Pamiętam swój pierwszy kurs TSR i opinię od jednej uczestniczki: "Jeszcze kilka kursów i będzie super".  Wówczas nie myślałam, że już wkrótce będę szkolić, nie tylko rodziców, ale i nauczycieli, liderów i  trenerów. Dzisiaj to jest faktem. Nie mniej jednak, zawsze powtarzam sobie, że jestem w  drodze, bo uważam, że tam, gdzie jest misja, powinna być pokora. Nauczyłam się tego od mojego mentora Stephena Emmonsa - międzynarodowy trener GTI, który zaszczepił we mnie nie tylko metodę Gordona, ale także uświadomił mi, jakim chcę być trenerem i reprezentantem GTI (Gordon Training International) w Polsce.

A.R.: Czy trenerem programów metody Gordona może zostać każdy?

V.K.: Nasze oczekiwania wobec osoby zgłaszającej się do Szkoły Trenerów Polskiego Centrum Edukacji Gordona w dużej mierze związane są z jej usposobieniem. 
Wśród nich można wymienić chęć budowania szczerej, otwartej relacji z innymi osobami, popularyzowania pokojowych rozwiązań. 
Wiara, że dziecko można wychować bez kar i nagród, otwartość na zmiany. 
Ze względu na to, że każdą osobę zgłaszającą się do Szkoły Trenerów PCEG chcemy poznać, przed ostatecznym zakwalifikowaniem na szkolenie, proponujemy rozmowę kwalifikacyjną, która zdecyduje o dalszych krokach.

A.R. Komu poza rodzicami, TSR mógłby pomóc w lepszym komunikowaniu się?

V.K.: Oczywiście przyszłym rodzicom. TSR jest zaprojektowany dla rodziców, jednak dr Thomas Gordon podkreślał wielokrotnie, że byłoby wspaniale gdyby rodzice odbyli TSR, zanim pojawią się ich dzieci na świecie.

A.R. By mogli na sobie przećwiczyć umiejętności, zakorzenić się w demokratycznym stylu komunikowania się?

V.K.: Tak. TSR na pewno pomaga dzieciom, które uczą się od rodziców komunikacji... Przez modelowanie. 
Pomaga także w relacji i komunikacji mamy z tatą i odwrotnie, rodzicom w komunikacji z ich rodzicami, w relacji z przyjacielem, i innymi bliższymi i dalszymi osobami, z którymi spotykamy się na co dzień.

TSR opiera się na metodzie Gordona, odbiorcami docelowymi są rodzice i osoby, które planują powiększyć rodzinę. Na tym kursie trenerzy zajmują się przede wszystkim relacją rodzic - dziecko. 

Metoda Gordona jest uniwersalna, dlatego jej autor stworzył także programy dla innych odbiorców:
- Trening Skutecznego Nauczyciela - dla nauczycieli i szeroko rozumianej kadry pedagogicznej
- Trening Skutecznego Lidera - dla szefów, przywódców, liderów
Szczególny jest program: Trening Skutecznej Komunikacji dla dzieci i młodzieży i:
- Bądź Najlepszą Wersją Siebie, autorstwa żony T. Gordona - Lindy Adams skierowanego do wszystkich, którzy chcą budować relacje w oparciu o więcej akceptacji i metodę bez przegranych.

A.R.: Dlaczego placówki prowadzone wg pedagogiki Marii Montessori decydują się na szkolenia kadry i rodziców metodą Gordona?

V.K.: Poglądy Thomasa Gordona i Marii Montessori na temat procesu wychowania są zbieżne, uzupełniają się, nie wchodzą ze sobą w kolizję.

Maria Montessori twierdziła, podobnie jak T. Gordon, że wychowanie to rozpoznawanie, obserwowanie, wspieranie i pomoc dziecku w rozwoju, a nie zmienianie, przekształcanie, kreowanie z góry założonych celów. Według niej wychowanie to pomoc dawana dziecku od urodzenia w jego psychiczno - duchowym rozwoju, a rozwój ten ma się dobywać w najkorzystniejszych wychowawczo warunkach.

Aby dorosły mógł wesprzeć dziecko musi zmienić sposób myślenia o sobie i dziecku, dokonać samoobserwacji i odnaleźć miłość, która jest podstawową energią prowadzącą do rozwoju człowieka i świata.

T. Gordon mówi o akceptacji, która jest niczym "żyzna gleba" dla dziecka i potrzebna podobnie jak roślinie, by mogła rosnąć.

Tę akceptację i miłość trzeba wyrażać na co dzień, dlatego tak ważna jest komunikacja, bo każdy akt zwracania się do dziecka stanowi fundament tego, co zagości w jego sercu i umyśle, procentując w jego przyszłości. Dotyczy to dorosłych, którzy stykają się z dzieckiem, nie tylko rodziców, ale i nauczycieli.

Nauczyciele Montessori nie mogą oddzielić siebie od... idei, zapominając, że pracują przede wszystkim "sobą" i ich sposób komunikacji z dziećmi i ich rodzicami jest decydujący we wdrażaniu założeń pedagogiki Montessori w życie. W związku z tym język akceptacji i założenia metody Gordona pomagają kadrze tych placówek.

A.R.: Zakładam, że na kursie TSR rodzice uczą się umiejętności, których nie zdobędą wyłącznie po przeczytaniu książki?

V.K.: Wprowadzając metodę dr T. Gordona do Polski z żalem stwierdziliśmy, że są osoby, które nauczają metody po przeczytaniu książek np. :"Wychowanie bez porażek". Nie szanują praw autorskich i dorobku intelektualnego T. Gordona, a także nie wiedzą, jak robić to profesjonalnie wg. modelu, który stworzył autor.

T. Gordon napisał książki, by inspirować do innego spojrzenia na wychowanie i porozumiewanie się. Z kolei kursy stworzył po to, by ludzi nauczyć jak stosować metodę w praktyce. 
Oczywiście można próbować nauczyć się z książki "nie nauczając innych", niemniej jednak, czy to jest łatwe?
Czy można nauczyć się prowadzenia samochodu z książki, jeśli nigdy nie trzymało się kierownicy w ręku?

Z pewnością języka angielskiego można uczyć się z podręcznika, osiągając pewne efekty, ale czy to łatwe i każdemu się to udaje?

Czy skoro istnieją książki opisujące jak prowadzić auto, grać w tenisa, posługiwać się skalpelem, by zostać chirurgiem, albo podręczniki do nauki języków obcych, to instruktorzy, trenerzy, wykładowcy czy lektorzy języków obcych są zbędni?

A.R.: Czy w związku z tym kurs i przeczytanie książki T.Gordona wystarczy, by stać się skutecznym rodzicem? I co to w ogóle znaczy?

V.K.: W rozumieniu TSR skuteczność rodzica określamy jako tego, który słucha ze zrozumieniem, rozmawia szczerze, szanuje wartości dziecka, rozwiązuje problemy uczciwie, buduje relacje z dzieckiem w oparciu o wpływ zamiast władzy. 

Co do pierwszej części pytania, moje doświadczenie osobiste i rodziców, z którymi miałam przyjemność spotkać się na kursach TSR mówi, że nie wystarczy.
Zarówno książka jak i kurs to początek inicjowania zmian, cudów nie ma, trening czyni mistrza.
Rodzice, którzy przychodzą na kursy przez dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści lat, komunikują się w określony sposób i żeby dokonać zmian, potrzebują wiedzy i sposobu na to jak to zrobić, treningu pod okiem trenera i przede wszystkim czasu. 

Metoda Gordona to nie tylko narzędzia do komunikacji, to także zmiana myślenia, czasem poglądów, przekonań, że dziecko jest w stanie znaleźć rozwiązanie dla swoich problemów, konflikt można rozwiązać tak, by każdy wygrał, etykiety mogą zadać wiele bólu i warto ich unikać, odsłanianie siebie w relacjach jest podstawą jej budowania, skuteczność nagród i kar jest często przeceniana, a dzieci nie zachowują się źle, tylko próbują zaspokoić własne potrzeby.
Język akceptacji, którego uczymy na TSR wymaga otwartości, a nie manipulacji, z tym wiąże się praca nad sobą, cierpliwość i trening, by nie wracać do starych, mało skutecznych sposobów porozumiewania się z dziećmi.

A.R.: Czy rodzice zadowoleni są z kursu?

V.K.: Po każdym kursie TSR w Polsce czytam opinie od rodziców, ponieważ trenerzy PCEG, przesyłają je do Centrum. Przyznam, choć może zabrzmi to nieskromnie, że na przestrzeni tylu lat, nie spotkałam się z negatywną opinią. 
Sami rodzice często piszą do nas o swoich niezwykłych doświadczeniach z Gordonem. Niektóre z nich zawarliśmy w nowym przekładzie książki "Wychowanie bez porażek". Każdy rodzic po kursie może kontaktować się z trenerem, zadać pytanie, rozwiać wątpliwości. 

Ponadto rodzice mogą wziąć ponowny udział w TSR i tak się zdarza. Ich opinia jest zawsze podobna, mówią, że odkryli coś na co nie zwrócili uwagi na pierwszym TSR.

A.R. Czy mogłabym poprosić Cię o wyjaśnienie czym różni się Trening Skutecznego Rodzica (TSR) od Porozumienia bez przemocy (NVC), ponieważ myślę, że często te dwa podejścia do komunikacji są ze sobą mylone?

V.K.: Chętnie odpowiem na to pytanie, tyle, że w drugiej części naszego wywiadu. Wnikliwie przyjrzę się pytaniu i postaram się wyczerpująco na nie odpowiedzieć.

A.R.: Dziękuję za rozmowę. Zatem zapraszam naszych czytelników do poszukania z nami odpowiedzi na wyżej postawione przeze mnie pytanie, w kolejnej części wywiadu.



Violetta Kruczkowska
V.K. - Violetta Kruczkowska
A.R. - Anna Rozdejczer

środa, 2 września 2015

Dlaczego dzieci są jak marchewki? Rok szkolny 2015/2016 uważam za oficjalnie rozpoczęty!







 Po wizycie na działce u teściów naszło mnie, takie oto skojarzenie. DZIECI SĄ JAK MARCHEWKI! Przepuszczając je przez machinę oświatową robimy z nich produkt końcowy, w postaci prościutkiej, równiutkiej i długiej marchewki. Takiej, jaką każdy w sklepie (teoretycznie) chce kupić. Marchewka jest "ładna" (nie dla każdego). Łatwo i szybko można ją obrać i wrzucić do zupki.
Problem w tym, że jest bezwartościowa. Wymęczona "manipulacjami" produkcji, ma dla nas (jako społeczeństwa) niewiele do zaoferowania. Jest marchewką przemysłową z fabrycznej uprawy.
Jej wzrost jest w pełni kontrolowany: nawożeniem, by była dorodna, nawilżeniem gleby, by była długa i prosta oraz wieloma innymi poczynaniami, o których nawet nie chcę wiedzieć (zależą bezpośrednio od indywidualnego "mini producenta";-/

Jaka jest marchewka z działeczki? Piękna! 
Jest absolutnie nieprzewidywalna, wyjątkowa i ma nieszablonowy kształt. Tworzy abstrakcyjne "formacje" swoich "odnóg". Jest korzonkiem, nad którym trzeba spędzić wiele czasu, by się nadawał do celów kulinarnych. Obranie jej, nie jest proste i oczywiste. Trzeba się zaangażować i zagłębić w marchewkowe meandry, by ją spożytkować w zupce.
Karotka uprawiana z sercem jest bogata w mikroelementy i witaminy, oraz ma w sobie dobrą energię, wynikającą ze swobodnego wzrostu.
Troskliwy "działkowicz" użyźnia glebę naturalnymi nawozami, stwarzając jej jak najlepsze warunki rozwoju a przede wszystkim uprawia marchewkę do celów indywidualnych (przeciwieństwo handlowych, tu odniesienie do rynku pracy).

Mam nadzieję, że to porównanie dzieci "kształconych" w naszym polskim, standardowym systemie oświaty, z rozwijającymi się dzięki metodom "alternatywnym" jest klarowne. Nie będę dokładnie wyjaśniać wszystkich porównań, pozostawiam je indywidualnej interpretacji.

Zachęcam do nieszablonowego spojrzenia na edukację. Teraz jest naprawdę wiele możliwości: szkoły społeczne, prywatne, nauczanie domowe i nowo powstające mikroszkoły. 

Te ostatnie zrobiły na mnie duże wrażenie. Są inicjatywą społeczną, tworzoną przez rodziców, którzy sami chcą decydować w jaki sposób ich dziecko będzie nabywać wiedzę ale przede wszystkim koncentrują się na tym, by dzieci w mikroszkole czuły się, jak w domu, by były bezpieczne i traktowane personalnie, by nie były numerem 10 w klasie pierwszej "N".

Drogi rodzicu poszukuj rozwiązań jak najlepszych dla Twojego dziecka i nie daj się zwieść schematom. Słuchaj głosu intuicji. Twoje obawy przecież skądś się biorą.





Magda Kuprewicz


http://mikroszkola.blogspot.com/
l